Wycieczkę na Stromboli zaczęłam organizować jeszcze będąc w Polsce. Na dwa miesiące przed wyjazdem miałam już opłacony bilet na wodolot z Milazzo. Liberty Lines na swojej stronie [link] dolicza kilka euro za zakup przez Internet, ale ze względu na precyzyjną organizację nie mogliśmy ryzykować, że nie zdążymy kupić biletu. Skontaktowałam się też z Magmatrek [link] i zarezerwowałam wejście na wulkan.
Jedyne czego niestety nie udało mi się załatwić wcześniej to parking, ale wyszło nam to na dobre. Na airbnb znalazłam noclegi w Milazzo i na Stromboli. Wszystko było więc zapięte na ostatni guzik. Okazało się, że były to pozory i niewiele brakowało bym na wulkan nie weszła.
Dzień wcześniej zwiedzaliśmy min. Bagherię koło Palermo, gdzie wieczorem zjadłam ryż z warzywami i podrobami. W lokalu tavola calda, gdzie był ruch i jedli miejscowi. Potem jeszcze trafiliśmy do pasticcerii z daleka od turystycznych tras. Jakoś dogadałam się moim niemal nieistniejącym włoskim z panią i nawet dostaliśmy gratis malutkie crostatine do kawy. Kawy nie wypiłam, nocy nie przespałam i choć rano czułam się już w miarę ok to zmieniliśmy plany i nie pojechaliśmy do Palermo. Normalny posiłek zjadłam dopiero wieczorem i była to pizza, bo na eksperymenty nie miałam chwilowo ochoty. Przez cały dzień zastanawiałam się czy jest sens płynąć na Stromboli. Miałam w pamięci opinie z netu jak ciężka jest to wyprawa i powątpiewałam czy po zatruciu i całym dniu niemal na czczo podołam. W końcu zdecydowaliśmy, że płyniemy i ostateczną decyzję podejmę już będąc na wyspie.
Po dotarciu do Milazzo i zakwaterowaniu poszliśmy do portu by wymienić potwierdzenie zakupu biletów na bilet. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że w tym mieście jeśli chodzi o parkingi jest na odwrót niż w całej Sycylii- białe linie wyznaczają miejsca płatne, a niebieskie- bezpłatne! (więcej tu) Znalezienie bezpłatnego miejsca nie było trudne- jak dobrze, że nie rezerwowałam drogiego parkingu całodobowego! Zjedliśmy pyszną pizzę ze speckiem i poszliśmy spać, bo wstać musieliśmy już nieco po 5. Rano czekało na nas śniadanie i to z chlebem!- absolutnie cudowny gest naszej gospodyni. Całe szczęście, bo obudziłam się głodna jak wilk czyli mój żołądek był już zupełnie zdrów.
Oczywiście w porcie byliśmy sporo przed rejsem. Plus był taki, że mogliśmy podziwiać wschód słońca zanim zaroiło się od turystów.
Pierwszy raz płynęliśmy wodolotem, woda była spokojna i bujało tylko lekko. W regulaminie pisało, że można mieć ze sobą za darmo tylko jeden bagaż o wielkości 60x40x20cm. Nie wiem czy wszyscy karnie zapłacili dodatkową opłatę czy nikt się tym nie przejął (oprócz nas! ), bo plecaki były olbrzymie. Stawiam na to drugie ;-) Sporą część podróżujących stanowili backpackersi i większość z nich widzieliśmy potem na zbiórkach przed wyjściem w górę.
W porcie w Ginostrze (już na wyspie Stromboli) pan pakował pudła z owocami na osiołka. Na tej wulkanicznej wyspie nie ma samochodów i stacji benzynowych- z oczywistych względów. Wszelkie artykuły spożywcze są przywożone z lądu, co sprawia, że są bardzo drogie. Za jedno jabłko zapłaciłam 1euro, a zwykły sok w butelce kosztował nas chyba 2,5€.
Szybko znaleźliśmy naszą kwaterę- niewielkie mieszkanko, właściwie kawalerkę w bocznej, zacisznej uliczce typowej dla Stromboli i przypominającej zabudowę na greckiej Santorini. [dla ciekawych]
Mimo upału ubraliśmy dżinsy i porządne buty trekkingowe, a ja dodatkowo stuptuty. Na te ostatnie patrzono że zdziwieniem, ale już po Etnie wiedziałam, że ochraniacze są dobrym pomysłem. Okazało się, że przydały się jeszcze bardziej niż na królowej Sycylii!
W plecakach mieliśmy wszystko z listy przysłanej nam przez Magmatrek.
W naszej grupie, pod przewodnictwem Marco, byli uczestnicy ze Stanów, Włoch, Francji, Austrii oraz my. Praktycznie od samego początku droga wiedzie pod górę i jest dość stromo. Wpierw idziemy wśród roślinności, ale wkrótce wychodzimy na teren pozbawiony nawet traw. Ścieżka jest wyraźna, prowadzi pylistą, a równocześnie kamienistą dróżką. Przez dłuższy czas idę tuż za przewodnikiem, ale potem Marco ustawia za sobą starszą parę z Austrii i dostosowywuje do nich tempo, a ja idąc za nimi zaczynam odczuwać pył. Pani niestety ma kijki i aparat fotograficzny i najwyraźniej nie jest w stanie ich opanować- zatrzymuje się nagle, podnosi aparat, a przypięte do rąk kijki niebezpiecznie fikają w powietrzu. Czasem też ciągnie je po ziemi wzbijając tumany kurzu. W końcu wpuszczam MS na moje miejsce, a on zaczyna iść w odległości kilkunastu metrów za panią- ja tak próbowałam, ale za bardzo goniłam :-) Po drodze mamy kilka przerw, podczas których Marco po angielsku opowiada o Stromboli [miejscowi nazywają go Iddu co oznacza po prostu On] i dokładnie opisuje co będzie dalej. Widzimy np Strombolicchio- wg przewodnika "ojca" aktualnego Stromboli czyli pozostałości pierwotnego stożka wulkanicznego.
Tu już jesteśmy w strefie bez roślinności.
Stromboli jest jednym z najbardziej aktywnych wulkanów na świecie, jego eksplozje są obserwowane regularnie co 20-40 minut. Dopiero tu :-) mówi też, że akurat teraz wulkan nie jest zbyt aktywny.... Iddu jest czynny od co najmniej 2000 lat!, a jego erupcje są widoczne z daleka dlatego też był znany jako latarnia Morza Sródziemnego. Jego szczyt znajduje się na wysokości 925 m.n.p.m., ale podstawa jest pod wodą na głębokości ok. 2300 m. Kratery, aktualnie trzy, znajdują się na wysokości ok. 750 m.n.p.m. Wycieczki są prowadzone na szczyt, z którego można dosłownie zaglądnąć do wnętrza wulkanu. Mimo, iż zwyczajna aktywność Iddu nie jest jakoś szczególnie niebezpieczna to niestety od czasu do czasu zdarza się poważniejszy wybuch lub potężny wypływ lawy jak np w roku 1919, gdy 22 maja wulkan wyrzuca olbrzymie bloki skalne o wadze 30-60 ton [!] na domy w San Vincenzo i Ginostrze. Giną wtedy 4 osoby oraz powstaje tsunami. Podobna sytuacja ma miejsce w r. 1930. Niekiedy popioły z erupcji docierają aż do Sycylii i opadają w Katanii [np. rok 1936]. Zdarzają się także erupcje podwodne, jak ta z lutego i marca 1955r, mająca miejsce 50km od wybrzeża wyspy. W 1986 ginie biolog badający krater wulkanu, zostaje zabity przez odłamek skalny. Ofiarami byli także turyści- w 2001 roku, a w 1989 erupcja następuje bez ostrzeżenia, turyści w panice rzucają się do ucieczki i jeden z nich łamie rękę. W samej końcówce 2002 roku zaczyna się wylew lawy, który trwa aż pół roku- do 22 lipca 2003. Żeby jakoś zapobiec takim nieszczęściom zbudowano na terenie koło kraterów betonowe "schrony" w postaci wiat (w środku info, żeby nie sikać!), a także ograniczono możliwość samodzielnego wchodzenia na stożek. Obecnie turyści mogą bez przewodnika wejść tylko do wysokości 500 m.
Warto też dodać, że pierwsze zejście do krateru czynnego wulkanu miało miejsce właśnie na Stromboli, a dokonał go francuski inżynier Arpad Kirner wraz z przyjacielem w 1914roku. „Jego głowę przed odłamkami skał chronił azbestowy hełm, jego strój, buty, rękawice - wszystko to zrobione zostało z azbestu. Posiadał także azbestową linę za pomocą której zszedł 120 metrów w głąb krateru oraz butlę z tlenem do oddychania. Na dnie dojrzał "rozżarzone morze wrzącej lawy w stanie konwulsji". Arpad Kirner wszedł na wulkan wraz z przyjacielem. Oboje mieli na sobie dwa zestawy cylindrycznej stalowej zbroi. W trakcie robienia zdjęć na wulkanie miała miejsce lawina. Arpad oraz jego przyjaciel szybko pozbyli się zbroi (te stoczyły się ze zbocza Stromboli) i ześlizgnęli się/stoczyli na dół aż do podnóża wulkanu odnosząc przy tym niewielkie obrażenia.”
„Ubranka” – niezwykle twarzowe!
Przed i za sobą widzimy inne grupy z kilku agencji turystycznych. Przewodnicy znają się jak łyse konie. Marco co jakiś czas konsultuje sytuację pogodową z pozostałą w bazie koleżanką. Im wyżej jesteśmy tym robi się zimniej, a słońce powoli kończy dzienną wędrówkę po niebie. We wspomnianym bunkrze zmieniamy przepocone koszulki- ciągle, dość strome podejście dało się we znaki. Kiedy jesteśmy już pod szczytem i zakładamy kaski, orientuję się, że nie mam aparatu! Natychmiast wracam pod wiatę, ale nic tam nie znajduję. Oczywiście w międzyczasie grupa zaczyna iść na wierzchołek. MS macha do mnie, więc biegnę zapadając się po kostki w pyle na samą górę. Bieganie po wulkanach najwyraźniej wchodzi mi w krew! :-D (Etna) Aparat dałam MS przy przebieraniu......
Ledwo wchodzę na szczyt, ledwo Marco pokazuje nam, gdzie stanąć, a już następuje eksplozja! Tak szybko, że chyba nikt z naszej grupy nie zdążył zrobić zdjęć :-D Marco śmieje się, że wszystko zostało perfekcyjnie przygotowane "Magmatrek zaplanuje nawet wybuchy".
Od czasu do czasu strzelają snopy iskier, a większą eksplozję widzimy jeszcze dwukrotnie. Słyszymy również pomruki uśpionej, podziemnej bestii. Całość robi niesamowite wrażenie- magia Natury i jej pierwotna siła jest wręcz namacalna. Na obrzeżach wulkanu stoi z setka osób, ale wszyscy zachowują ciszę z nabożną czcią wpatrując się w kratery. Potęga Natury, którą mamy na wyciągnięcie ręki sprawia że czas ulega zawieszeniu. Godzina mija wręcz błyskawicznie. Wulkan hipnotyzuje i żąda całej uwagi dla siebie. Rzucił urok, trudno oderwać wzrok- oczy są kuszone obietnicą fajerwerków, które mogą pojawić się w każdej chwili. Kiedy Marco podchodzi, mówi, że za chwilę idziemy i daje maseczki czuję się jak wyrwana z transu. Dociera też do mnie jak bardzo przemarzłam- mimo czapki i kurtki niemal się trzęsę, a przecież sekundę wcześniej po prostu stałam i patrzyłam na iskry wyrzucane przez Stromboli. Nikt nie chce iść :-)
Zachód słońca i wulkan.
Końcówka eksplozji, to działo się tak szybko, że trudno było pstryknąć we właściwym momencie, no i ręce drżały! :-)
Marco prowadzi nas drogą ostro w dół, w ciemnościach, wśród gęstych obłoków pyłu. Jedynym źródłem światła są latarki i czołówki. Noszę okulary, które z jednej strony trochę chronią oczy, ale z drugiej same pokrywają się pyłem, który odbija światło, więc momentami jestem niemal oślepiona i nic nie widzę. Cieszę się, że mam stuptuty, bo w trakcie postojów ludzie wytrząsają z butów kilogramy miału. Brodzimy w pyle po kostki. Najlepiej przemieszczać się długimi poślizgami. Idący przed nami Francuz szusuje jak na nartach, ale wąska ścieżka i kamienie szybko go zniechęcają. Najbardziej zdradzieckie są właśnie kamienie, których często nie widać.
Wyglądamy jak ekspedycja schodząca do trzewi Ziemi lub błądząca w innym świecie czy na obcej planecie. W trakcie przerw wygaszamy latarki i podziwiamy niebo nakrapiane tysiącami gwiazd. Marco krzyczy do stojących w pobliżu Francuzów by zrobili to samo i zaraz rozlegają się okrzyki zachwytu i romantique! Sceneria i atmosfera niesamowite! Najgorzej jest wśród wysokiej roślinności- tam maseczki przydają się najbardziej. Pod koniec są niemal czarne.
I nagle, niespodziewanie- asfalt! Oddajemy kaski i ciągle w jakimś takim dziwnym transie idziemy prosto do tratorii. W sekundę po tym jak docierają do mojego nosa zapachy jedzenia zaczyna mi się prawie kręcić w głowie z głodu. W sumie nic dziwnego- ostatni posiłek zjadłam ok. 14, a jest po 20, za mną wspinaczka i taaakie emocje! Zanim zdołałam skupić wzrok na menu pan podsuwa mi pod nos świeżutką pizzę i mówi, że nie musimy czekać pół godziny i ze zniżką będzie za 5€. Ktoś nie odebrał zamówienia albo nastąpiła pomyłka- tłumaczył, ale nie pamiętam. Rejestruje tylko, że ma bakłażana i chwytam pudełko. Po miasteczku chodzą tłumy ludzi świecąc sobie nawzajem w oczy czołówkami- uśmiechamy się do siebie jak wtajemniczeni w jakieś magiczne rytuały. Byliśmy na Stromboli- patrzyliśmy w paszczę wulkanu!
Obszerny i bardzo szczegółowy wpis. Nowe fascynujące miejsce i piękne zdjęcia, zwłaszcza panoramy i zachód słońca. Pięknie :)
OdpowiedzUsuńPaszcza wulkanu! Niesamowita relacja! Aż mnie ciarki przechodziły z tych emocji! Świetna robota! :) Pozdrawiam, A.
OdpowiedzUsuńBardzo fajna przygoda. Na wulkanie mnie jeszcze nie było :)
OdpowiedzUsuńTo polecam!
OdpowiedzUsuńZobaczenie wulkanu jest jednym z moich marzeń. Póki co miałam okazje odwiedzać kratery wygasłych wulkanów.
OdpowiedzUsuńNa pewno też były niesamowite! Życzę jak najszybszego spełnienia marzeń :-)
OdpowiedzUsuń